- Kiedy? W listopadzie i grudniu 2017
- Z kim? Sama
Ostatnio pisałam o położonych nad oceanem Półwyspie Valdes i Ziemi Ognistej. Tym razem będzie więc o patagońskich górach: chilijskim cudzie natury, czyli Torres del Paine, położonym tuż przy El Calafate lodowcu Perito Moreno i szczytach wokół El Chaltén.
Trzy dni na chilijskiej ziemi. Puerto Natales i Torres del Paine
Autobus, którym jechałam z Ushuaia wjechał na prom. Płynęliśmy przesmykiem Magellana, oddzielającym Ziemię Ognistą od lądu. Ten sam przesmyk chroni lądową część Patagonii przed bobrami, o których już wcześniej pisałam.
Nazwa Torres del Paine wzięła się stąd, że na masyw składają się trzy charakterystyczne skalne wieże, po hiszpańsku torres.
Przez Punta Arenas dotarłam do Puerto Natales, a stamtąd rano wyruszyłam na szlak do Torres del Paine, będącego częścią Cordillera del Paine. Nazwa masywu bierze się stąd, że składają się na niego trzy charakterystyczne skalne wieże, po hiszpańsku torres. W parku narodowym żyją m.in. gwanakos, nandu, kondory, a nawet flamingi. Tych ostatnich nie udało mi się wypatrzyć. Pewnie dlatego, że pożałowałam miejsca w plecaku na lornetkę.
Planowałam zrobić pętlę po parku, czyli znaną i popularną trasę W, której nazwa wzięła się od kształtu, jaki przybrałby ten szlak, jeśli moglibyśmy spojrzeć na niego z góry. Okazało się to jednocześnie zbyt drogie i trudne w realizacji. Zrezygnowałam z pomysłu i poszłam szlakiem do Mirador de las Torres. To siedem godzin marszu w dwie strony, ale po drodze czeka nas piękno w postaci delikatnie turkusowego jeziora otoczonego kamiennymi blokami skalnymi.
Standardowy bilet do parku jest dwudniowy, więc postanowiłam go wykorzystać, a co za tym idzie zostać jedną noc dłużej w Puerto Natales. Następnego dnia stopem wróciłam do Torres del Paine. Tym razem poszłam na szlak w kierunku Valle Frances.
Gdzie spałam? W Puerto Natales, w bardzo przyjemnym, niewielkim hostelu – Refugio Hoshken.
Co jeszcze? Torres del Paine to piękne miejsce, ale … wszystko jest tam bardzo drogie, począwszy od autobusu, poprzez wstęp, aż po pola namiotowe i schroniska, a ta sama cena obowiązuje wszystkich. Pewnie dlatego nie spotkałam tam żadnego lokalnego turysty, a na szlaku częściej słyszałam „Hi” niż hiszpańskie „Hola”. Do tego kilka dni wcześniej w parku strajkowali pracownicy parku. Okazało się, że, mimo wysokich cen biletów, pracownicy, którzy dbają o to miejsce są bardzo słabo wynagradzani.
Bardziej spodobało mi się rozwiązanie przyjęte w Argentynie. We wszystkich tamtejszych parkach narodowych obowiązują dwie ceny – inna jest dla lokalsów, a inna dla turystów spoza Argentyny. Niektórych to oburza, ale to Argentyńczycy ze swoich podatków utrzymują te miejsca. I mają prawo z nich korzystać w cenach innych niż te oferowane turystom z zagranicy. Dlatego pewnie w tym kraju na szlakach króluje jednak język hiszpański.
El Calafate, czyli jak cieli się lodowiec
Po krótkim wypadzie do Chile wróciłam do Argentyny. Przyjechałam do El Calafate. Mariano, gospodarz z couchsurfingu, ugościł mnie w pięknym domu z widokiem na Lago Argentino.
Z El Calafate zabrałam się stopem z parą młodych Niemców.
Najbardziej zaskoczył mnie hałas.
Jechaliśmy obejrzeć ponad 30-kilometrowej długości lodowiec Perito Moreno. To trzeci największy na świecie zbiornik wody pitnej. Gdy dotarliśmy na miejsce najbardziej zaskoczył mnie hałas. Lodowiec nieustannie huczy, trzeszczy i się cieli, co oznacza tyle, że co jakiś czas odrywają się od niego bloki lodu i z łoskotem wpadają do wody.
El Chaltén, wietrzny raj
W El Chaltén, małej górskiej wiosce położonej u podnóża Fitz Roya i Cerro Torre, spędziłam kilka dni.
W języku ludu Tehuelche szczyt nazywa się Chaltén i oznacza dymiącą górę, co o wiele lepiej oddaje jej wygląd – wokół wierzchołka często gromadzą się przypominające dym chmury.
Na początek wybrałam trzydniowy szlak, w czasie którego miałam zobaczyć oba znane szczyty. Rano wyszłam z hostelu, a późnym popołudniem dotarłam do Laguna de los Tres, czyli punktu widokowego położonego nad wysokogórskim jeziorem. To stąd najlepiej widać Fitz Roya, górę nazwaną tak na cześć kapitana HMS Beagle, statku, na którym Darwin dokonał odkryć, które posłużyły mu do stworzenia podstaw teorii ewolucji. W języku zamieszkującego niegdyś te tereny rdzennego ludu Tehuelche szczyt nazywa się Chaltén i oznacza dymiącą górę, co o wiele lepiej oddaje jej wygląd – wokół wierzchołka często gromadzą się przypominające dym chmury.
Obeszłam jezioro z lewej strony i wspięłam się na skały. W dole było kolejne jezioro, teoretycznie zasilane wodą z górnego. Wiał jednak silny, typowo patagoński wiatr, który wywiewał z powrotem w górę wodę spadającą z górnego zbiornika, przecząc tym samym prawom grawitacji. Po chwili byłam przemoczona od stóp do głów, więc postanowiłam wracać na kemping Poincenot.
Do dziś mam pamiątkę po patagońskim wietrze.
Wcześniej zostawiłam tam namiot i plecak, żeby nie dźwigać całego bagażu niepotrzebnie w górę i w dół. Na miejscu nie było jednak ludzi, z którymi wcześniej się witałam. Pakująca swoje rzeczy do plecaka dziewczyna powiedziała, że w międzyczasie przyszedł strażnik i ostrzegł przed zapowiadaną na noc wichurą. Wiatr miał osiągnąć ponad 100 kilometrów na godzinę. Strażnik sugerował zejść do miasteczka, lub przynajmniej odsunąć się od drzew. Razem z kilkoma osobami wybrałam drugą opcję. Obłożyliśmy namioty znalezionymi wokół kamieniami i kłodami drzew i z duszą na ramieniu położyliśmy się spać.
Kilka godzin później obudził mnie huk. Zaczynała się wichura. Miałam wrażenie, że namiot ustawiony jest na miejscu, z którego co jakiś czas startuje helikopter wzniecając wszystko wokół w wir. Zasnęłam dopiero nad ranem. Nikomu nic się nie stało. Ucierpiał jedynie mój namiot – do dziś mam pamiątkę po patagońskim wietrze.
Po śniadaniu powędrowałam w stronę lodowca Piedras Blancas. El Chaltén znajduje się w Parku Narodowym Los Glaciares, co po hiszpańsku oznacza lodowce. Jest tutaj 47 dużych lodowców i 200 pomniejszych, a opisywany wcześniej Perito Moreno znajduje się na terenie tego samego parku.
Cerro Torre to góra, na którą wspinają się bohaterowie “Krzyku kamienia” Herzoga.
Chciałam dotrzeć do Laguna de la Torre, dlatego wybrałam szlak Madre e Hija. Wkrótce po raz pierwszy zobaczyłam Cerro Torre. To góra, na którą wspinają się bohaterowie “Krzyku kamienia” Herzoga i jednocześnie jedna z piękniejszych skał, jakie widziałam w życiu! W słońcu skrzyła się, jakby zrobiono ją z kryształu. Trudno było oderwać wzrok. Na szczęście miałam całe popołudnie i poranek, aby móc się jej przyglądać. Rozbiłam namiot na położonym u jej stóp kempingu De Agostini, a rano przeszłam spacerem na Mirador Maestri, z którego najlepiej ją widać. Potem zeszłam z powrotem do El Chaltén.
Tam spotkałam się z poznanymi jeszcze w Ushuaia Belą i Or, z którymi spędziłam kolejne dwa dni na spacerach po okolicy. Wybraliśmy się do Mirador De Los Condores i Mirador de las Aguilas, czyli punktów widokowych, z których można obserwować kondory i orły oraz do wodospadu Chorillo del Salto.
Następnego dnia poszliśmy do Piedra del Fraile. Wyjście na szlak znajduje się 16 kilometrów od miasteczka, trzeba tam dojechać autobusem, albo jak my, stopem. Piedra del Fraile to małe schronisko położone tuż przy rzece, wzdłuż której wiedzie ścieżka, i zarazem nazwa punktu widokowego, z którego można oglądać dolinę oraz Fitz Roya.
Gdzie spałam? W fajnym hostelu – Kospi Hostel & Posada. Wybierając się na szlak można tam zostawić torbę z niepotrzebnymi w górach rzeczami.
Co jeszcze? Choć w Patagonii każde miejsce jest piękne to El Chaltén i Park Narodowy Los Glaciares są jednymi z piękniejszych!
Polecane filmy:
- „Krzyk kamienia” Wernera Herzoga
Polecany serial:
- „Wild Patagonia” BBC
Przeczytaj również: Argentyna – część 1: Półwysep Valdes i Ziemia Ognista, czyli o wielorybach i bobrach
Przeczytaj również: Argentyna – część 3: Z El Bolsón do San Martín de los Andes, czyli pożegnanie z Patagonią