- Kiedy? W sierpniu i wrześniu 2014
- Z kim? Z Sylwią
Była 23.00, gdy wylądowałyśmy w Los Angeles po kilku godzinach lotu z Detroit. Odebrałyśmy bagaże, ja wielką walizkę na kółkach, a Sylwia poręczną, niewielką torbę, i poszłyśmy po samochód. Chciałyśmy auto o, jak to określiłyśmy, europejskim rozmiarach. Pani w wypożyczalni skrzywiła się na tę prośbę i dodała, że w jakimkolwiek mniejszym aucie, niż zaproponowany przez nią SUV, będziemy się czuć nieswojo w otoczeniu ogromnych, amerykańskich samochodów. Na to my się skrzywiłyśmy, ale postanowiłyśmy jej zaufać, a może po prostu nas przekonała wizją stania na światłach w otoczeniu olbrzymów. W każdym razie wyjechałyśmy stamtąd czerwonym SUV-em marki Chrysler, a potem wielokrotnie potwierdzałyśmy, że pani miała rację.
Prosta siatka ulic i jasny system oznaczeń znacznie ułatwiają poruszanie się bez nawigacji po amerykańskich miastach.
Tymczasem zrobiła się północ, miałyśmy już swojego SUV-a, a poza tym nic, z wyjątkiem adresu hotelu. Ani internetu, ani mapy, ani wskazówek dojazdu. I wtedy przyszedł nam do głowy pewien pomysł. Podjechałyśmy pod McDonalda, nie wychodząc z auta złapałyśmy udostępnianą przez knajpę sieć wifi i na kartce papieru naszkicowałyśmy schematyczną mapkę wraz ze wskazówkami dojazdu. Z jakiegoś powodu GPS nam nie działał. Na szczęście prosta siatka ulic i jasny system oznaczeń znacznie ułatwiają poruszanie się bez nawigacji po amerykańskich miastach. Ulice przecinają się zazwyczaj pod kątem prostym, tablice z nazwami umieszczone są wysoko po drugiej stronie skrzyżowania, a ulice mają oznaczenie kierunku – wschodnia, zachodnia, północna i południowa. Do hotelu dojechałyśmy bez problemu, a pod McDonalda podjeżdżałyśmy zawsze wtedy, gdy szukałyśmy drogi lub nurtowało nas pytanie, na które odpowiedź mogłyśmy znaleźć jedynie w internecie.
W mieście nie zagościłyśmy długo, a i ono nie przyjęło nas zbyt gościnnie. Przejechałyśmy Mulholland Drive, zrobiłyśmy zdjęcie najsłynniejszemu napisowi na wzgórzu, wpadłyśmy na zupę pho do Chinatown (to tu zaczęła się moja miłość do wietnamskiej kuchni), a potem odwiedziłyśmy urząd, w którym zapłaciłyśmy opiewający na 98 dolarów mandat za złe parkowanie.
Mała porada: Parkując w USA zwracajcie uwagę na kolor krawężnika. Czerwony sygnalizuje, że tutaj nie wolno zostawiać auta. Może logiczne, ale nie gdy jest ciemno, a farba jest już w połowie wypłukana przez deszcz i czas. Nie ustawiajcie też nigdy auta w kierunku przeciwnym do ruchu pojazdów. Patrol wam tego nie wybaczy. A przy okazji unikniecie pełnych niedowierzania spojrzeń.
Miałyśmy do przejechania blisko 5000 mil. Naszym celem był Nowy Orlean.
Opuściłyśmy Los Angeles bez żalu. Miałyśmy do przejechania blisko 5000 mil. Naszym celem był Nowy Orlean.
Drogą numer 1, tuż nad oceanem ruszyłyśmy w stronę Monterey. To rybackie miasteczko możecie znać między innymi z serialu „Małe kłamstewka” i z książek Johna Steinbacka, który urodził się w pobliskim Salinas, gdzie zresztą znajduje się poświęcone mu muzeum.
Big Sur to bajeczna kraina, w której góry Santa Lucia wyrastają wprost z oceanu.
Po drodze minęłyśmy punkt obserwacyjny słoni morskich i Big Sur – bajeczną krainę, w której góry Santa Lucia wyrastają wprost z oceanu. Widoki są oszałamiające, droga meandruje nad przepaściami, w dole o brzeg rozbijają się fale Oceanu Spokojnego, a na małych cypelkach co jakiś czas widać światełka – znak, że ktoś mieszka w domu przyczepionym do skały. Po drodze minęłyśmy nawet kilka kempingów, ale niestety, tego dnia wszystkie były zajęte. Zaczynał się długi weekend. W kolejny poniedziałek Ameryka obchodziła Dzień Pracy, który w Stanach przypada w pierwszy poniedziałek września.
W tym okresie można tu obserwować humbaki, a rano w porcie podejrzeć życie fok i lwów morskich.
Dojechałyśmy do Monterey, a rano wsiadłyśmy na statek i wypłynęłyśmy oglądać wieloryby. W tym okresie można tu obserwować humbaki, a rano w porcie podejrzeć życie fok i lwów morskich. Naszym statkiem, „Sea Wolf” zarządzała kobieca ekipa, po pokładzie beztrosko biegały trzy psy, a w trakcie trzygodzinnego rejsu towarzyszyły nam stada delfinów. Udało się nawet zobaczyć w oddali te majestatyczne humbaki, ale nie udało się tego uwiecznić na zdjęciach. Statek był niewielki, a fale na oceanie bezlitosne, więc po kilkudziesięciu minutach połowę pasażerów dopadła choroba morska. Mnie również. Jako pierwszą. Spełnienie marzeń okazało się trudnym doświadczeniem.
Kolejnym przystankiem na trasie było San Francisco. A tam to już było jak na filmach. Odwiedziłyśmy Chinatown i Japan Town, przejechałyśmy tramwajem przez centrum miasta, chodziłyśmy w górę i w dół stromych ulic, aż doszłyśmy na Castro, zjadłyśmy lunch w parku, zrobiłyśmy fotkę pod Golden Gate Bridge i wpadłyśmy na punkowy koncert do baru za rogiem.
Potem wyruszyłyśmy do Yosemite.
W Yosemite żyje ponad 5000 niedźwiedzi.
Gdy przyjechałyśmy czekało na nas jedno jedyne miejsce na polu namiotowym Camp 4, w samym środku parku narodowego. Sylwia wzięła z Polski sprzęt, więc decyzję podjęłyśmy w ciągu kilku sekund. Dla mnie to była najprawdopodobniej pierwsza noc pod namiotem od czasu dzieciństwa (nie licząc Off Festivalu w Kato, ale tam niewiele czasu spędzało się w namiocie), więc byłam podekscytowana tą wizją. Potem kempingi miały być naszym pierwszym wyborem, a my nauczyłyśmy się, że najlepiej ich szukać na lokalnych mapach. Jeśli zaznaczony jest park to zaznaczone jest zazwyczaj również pole namiotowe. Nie każde ma w pełni wyposażoną łazienkę z prysznicami, ale każde ma drewnianą ławę z siedziskami, palenisko i co najmniej suchą toaletę. W Yosemite do miejsca przynależy również bear lock, czyli metalowa skrzynia, do której trzeba schować wszystkie wydalające zapachy rzeczy, czyli głównie jedzenie i kosmetyki. W Yosemite żyje kilkaset niedźwiedzi i to w trosce o nie trzeba wszystko chować do skrzyń. Namiot, a nawet auto, nie są dla tych drapieżników żadną przeszkodą.
Na kempingu poznałyśmy Patricka, a dzięki Patrickowi poznałyśmy smak kalifornijskiego Zinfandela. Lokalne wino smakowało wybornie. Następnego dnia z wycieczki nic nie wyszło. Cały dzień spędziłyśmy na plaży nad rzeką Merced.
Do głowy nie przyszło, że już w kolejnym roku sama zacznę chodzić po skałach i będę z nostalgią wspominać to miejsce, z którego znaczenia, będąc w nim, nie zdawałam sobie sprawy.
Widziałyśmy też masę wspinaczy, a mi do głowy nie przyszło, że już w kolejnym roku sama zacznę chodzić po skałach i będę z nostalgią wspominać to miejsce, z którego znaczenia, będąc w nim, nie zdawałam sobie sprawy.
Z Yosemite pojechałyśmy w kierunku Doliny Śmierci na Pustyni Mojave. To jedno z najgorętszych miejsc na ziemi, które jest zarazem najbardziej suchym miejscem Ameryki. Po wyjściu z auta uderzyła nas fala gorącego, suchego powietrza. Termometr w samochodzie wskazywał 47,7 stopni Celsjusza.
Po krótkim pobycie na zewnątrz z radością zamknęłyśmy się na powrót w aucie. Wyruszyłyśmy w kierunku Nevady.
A tam czekało już na nas Las Vegas!
Przeczytaj również: USA – część 1: Detroit. Pogromcy zombie na rowerach, farmy w mieście i sztuka na ulicy
Przeczytaj również: USA – część 3: Z Nevady przez Arizonę, Utah i Colorado
Przeczytaj również: USA – część 4: przez Nowy Meksyk i Teksas do Luizjany