- Kiedy? W sierpniu i wrześniu 2014
- Z kim? Z Sylwią
W Stanach Zjednoczonych byłam kilka razy. Pierwszy raz w 2001 roku. Pojechaliśmy z rodzicami do Kanady odwiedzić przyjaciół taty, którzy wyemigrowali w latach 80-tych, a Ania i Jurek zabrali nas na wycieczkę do Seattle. Rok później przyjechałam do Nowego Jorku z przyjaciółką. Pracowałyśmy kilka miesięcy jako kelnerki w knajpce na Manhattanie, żeby spędzić dwa tygodnie w Meksyku (!). Marzyła mi się podróż przez Stany autem, chciałam jechać do Kalifornii, zobaczyć Wielki Kanion, przejechać słynną Route 66. Udało mi się to kilkanaście lat później, gdy po siedmiu latach intensywnej pracy we własnej firmie kupiłam bilet lotniczy i na osiem tygodni pojechałam do Ameryki Północnej. To była pierwsza podróż po długiej przerwie. Nie wiedziałam jak się spakować, więc do ogromnej walizki wrzuciłam wszystkie ciuchy z szafy i kilka książek. Dobrze, że dołączyła do mnie Sylwia. Z małą torbą, do której spakowała podręczny namiot i dwa małe materace uratowała nasze wakacje, a we mnie rozbudziła na nowo chęć podróżowania.
Podróż rozpoczęłyśmy w Detroit. Wcześniej spędziłam dwa tygodnie po drugiej stronie granicy, u Igi, koleżanki ze studiów. Autobus, którym wyjeżdżałam z Toronto, był wypełniony pasażerami, im bliżej byliśmy Detroit tym bardziej pustoszał. Do granicy dojechałam z rodziną z dwójką dzieci.
Detroit nosi dumne miano Motor City, bo miasto to kolebka przemysłu samochodowego.
Detroit nosi dumne miano Motor City, bo miasto to kolebka przemysłu samochodowego. Ford stworzył tu pierwszą linię montażową, a General Motors wymyślił kupowanie aut na kredyt. Tu działały Chrysler, Packard i Dodge, tu też powstał Cadillac. Czytaliście Middlesex? To może pamiętacie, że Milton, ojciec głównej postaci, zmieniał modele auta co rok. Detroit było spełnieniem amerykańskiego snu, ale do czasu. Przemysł motoryzacyjny upadł, a dziś trudno uwierzyć, że to miasto było kiedyś potęgą samochodową. Tym bardziej w poniedziałkowe wieczory, gdy ulice miasta przejmują rowerzyści i rowerzystki. Są tu wszyscy: starsi, młodzi, mężczyźni, kobiety, dzieci i nastolatkowie na podrasowanych rowerach, mieszkańcy centrum i ci, którzy od dawna mieszkają na przedmieściach, czarni i biali mieszkańcy Detroit. To Slow Roll, inicjatywa, która narodziła się w 2010 w głowach dwóch kumpli – Jasona Halla i Mike’a MacKoola.
Jason miał niecałe 30 lat, gdy zaczął pracę dla Channel 4. Studiował media i telewizję, więc pierwsza praca była spełnieniem jego marzeń. Dawał z siebie wszystko, pracował po kilkanaście godzin dziennie, nie brał urlopu i myślał, że w telewizji zostanie na zawsze. Po 9 latach ciężkiej harówki otrzymał wypowiedzenie. Wkrótce potem na imprezie poznał Mike’a. Polubił od razu tego zabawnego brodacza. Spędzali wspólnie czas zabijając zombie, a gdy akurat nie grali w „Call of Duty” to jeździli rowerami po ulicach Detroit. Wkrótce postanowili zorganizować pierwszy w Detroit Bike Show, wymyślili też zabawne koszulki, nawiązujące do ich dwóch pasji: rowerów i gier, a potem postanowili zwołać rowerzystów na wspólną jazdę ulicami Detroit. Tak narodził się ruch Slow Roll. W pierwszym roku spotykali się głównie ze znajomymi i ich znajomymi, ale w drugim gromadzili już 1500 osób tygodniowo. W 2014 roku Jason został bohaterem jednej z reklam Apple. Koncern pokazał, jak planuje on swoje cotygodniowe przedsięwzięcie za pomocą iPada. Odezwały się media, przybyło kolejne tysiące rowerzystów.
W mieście podzielonym przez słynną 8 Miles Road, Slow Roll daje możliwość odkrywania nowych miejsc, pokazuje ludziom to, co jest za granicami, których wcześniej nie przekraczali, buduje lokalną społeczność.
Ludzie spotykają się co tydzień i co tydzień odkrywają nowe miejsca w mieście. Przejazd trwa godzinę, a czasem i półtorej godziny. W mieście podzielonym przez słynną 8 Miles Road (pamiętacie film z Eminemem?), Slow Roll daje możliwość odkrywania nowych miejsc, pokazuje ludziom to, co jest za granicami, których wcześniej nie przekraczali, buduje lokalną społeczność.
Miałyśmy szczęście. Do Detroit przyjechałyśmy właśnie w poniedziałek, a gdy wybrałyśmy się na spacer do Greek Town przypadkiem wpadłyśmy na tłum rowerzystów.
Wiele pojazdów ma podoczepiane światełka i ledy, niektóre mają też zamontowane na bagażnikach boomboxy, więc na ulicy wybrzmiewa muzyka, a wszystko wokół mruga i się mieni.
Eastern Market to targ, którego początki sięgają XIX wieku.
Następnego dnia my również wypożyczyłyśmy rowery i wyruszyłyśmy na wycieczkę po mieście. Zaczęłyśmy od Eastern Market. To targ, którego początki sięgają XIX wieku. Można tam kupić warzywa i owoce od lokalnych rolników, nie tylko z okolicznych farm, ale również z miejskich upraw.
W Detroit istnieje około 1400 ogrodów miejskich, w których mieszkańcy hodują warzywa i owoce.
Nie chodzi tu jedynie o modny trend. Zdarza się, że w najbliższej okolicy nie ma sklepu spożywczego, więc ogrody i farmy miejskie nie tylko dają pracę, ale zapewniają też dostęp do zdrowego jedzenia mieszkańcom dzielnic.
Ogrody często zakładane są na opuszczonych działkach. W książce „Detroit. Sekcja zwłok Ameryki” Leduff przyjeżdża na miejsce jednego z licznych pożarów i widzi pole obsiane zbożem. To jeden z farmerów zajął nieużytek.
Projekt Heidelberg to ulica pełna artystycznych instalacji.
Podjechałyśmy do Eastside, żeby zobaczyć Projekt Heidelberg, czyli ulicę pełną artystycznych instalacji. Pierwsze powstały pod koniec lat 80-tych, gdy do dzielnicy wrócił artysta Tyree Guyton. To on, za namową i we współpracy ze swoim dziadkiem Samem Mackey’em, zrealizował projekt, w ramach którego, wraz z lokalną społecznością, zamienił jedną z opuszczonych i zdewastowanych ulic miasta w galerię sztuki ulicznej. Do stworzenia instalacji wykorzystali rzeczy, które pozostawili po sobie dawni mieszkańcy dzielnicy: są tu lalki, książki, sprzęty elektroniczne, a nawet auta.
Jedną z plag, z którymi boryka się Detroit są podpalenia. Heildeberg Project również padł ich ofiarą. W ciągu ostatniej dekady kolorowe budynki płonęły kilka razy.
Tego dnia odwiedziłyśmy również dzielnicę uniwersytecką, przejechałyśmy obok legendarnej wytwórni płytowej Motown i zobaczyłyśmy wszystkie budynki-ikony Detroit, które pamiętałyśmy z „Tylko kochankowie przeżyją” Jima Jarmusha i innych filmów kręconych w tym mieście.
A potem wróciłyśmy do motelu opustoszałymi ulicami. Ze studzienek wydobywały się kłęby pary, a w opuszczonych drapaczach chmur paliły się pojedyncze światła w oknach. Detroit ma też drugą twarz, tę bardziej znaną. To jedno z najbardziej niebezpiecznych miast Ameryki, miasto-bankrut, ludzie tracą tu życie, domy, pracę i perspektywy. O tym możecie przeczytać w książce Charliego Leduffa „Detroit. Sekcja zwłok Ameryki”.
Polecane lektury
- „Detroit. Sekcja zwłok Ameryki” Charlie Leduff
- „Middlesex” Jeffrey Eugenides
Przeczytaj również: USA– część 2: Autem przez Kalifornię
Przeczytaj również: USA – część 3: Z Nevady przez Arizonę, Utah i Colorado
Przeczytaj również: USA – część 4: przez Nowy Meksyk i Teksas do Luizjany