Tekst z 2017 roku
W obozie Nea Kavala spadł śnieg i dzieci wybiegły na zewnątrz. Przez chwilę było tak, jak w każdym innym miejscu, w który śnieg pada po raz pierwszy w roku.
Mówią, że lotnisko Nea Kavala nigdy nie działało, bo zbudowali je w miejscu, gdzie wieje tak silny wiatr, że samoloty sobie z nim nie radzą. I śmieją się z naszego zdziwienia, to przecież Grecja, tu z założenia nic nie działa jak trzeba.
Mówią, że lotnisko Nea Kavala nigdy nie działało, bo zbudowali je w miejscu, gdzie wieje tak silny wiatr, że samoloty sobie z nim nie radzą. I śmieją się z naszego zdziwienia, to przecież Grecja, tu z założenia nic nie działa jak trzeba. A wieje rzeczywiście mocno. Jeśli ważysz 60 kg, to ledwo możesz ustać na nogach. Jak ważysz trochę więcej, możesz się poruszać, jak mniej – duża szansa, że się przewrócisz. Wiatr wdziera się wszędzie. W markecie, w kontenerach, w namiotach słychać świst i widać naniesiony piasek. Czasem śnieg.
Gdy przestaje wyć, dzieci wychodzą na zewnątrz.
Na nieczynnym lotnisku powstał obóz dla uchodźców, jeden z kilkudziesięciu w Grecji. Tu ulokowano część mieszkańców Idomeni – nieformalnego obozu na granicy grecko-macedońskiej, zlikwidowanego po tym, jak Unia i Turcja zawarły deal i zamknęły granice. Gdy Idomeni likwidowano, nie pozwolono nic ze sobą zabrać. W wielkim dole został cały dobytek 8,5 tysiąca ludzi: kolorowy stos namiotów, ubrań, śpiworów i materacy.
Ponad połowa 650 mieszkańców obozu to syryjskie i irackie dzieci.
Przyleciałyśmy do Grecji pod koniec grudnia. Agnieszka Szczepanek,koleżanka z nieformalnej grupy From Poznań with Love i ja. Cel – wydać 6 tys. euro, jakie zebrałyśmy z kilkoma dziewczynami w Poznaniu na zakup podstawowych produktów spożywczych dla ludzi z Nea Kavala. Spędzimy tu dwa tygodnie. Całe szczęście, że choć w tutejszym hotelu wyłączyli kaloryfery, a elektryczne ogrzewanie działa losowo, to rury nie zamarzają i można się ogrzać po kilku godzinach w lodowatych pomieszczeniach. Ponad połowa 650 mieszkańców obozu to syryjskie i irackie dzieci. W ciepłe dni widać je wszędzie. Te, które mają szczęście, chodzą na angielski i arabski prowadzone przez organizację We Are Here, reszta siedzi w kontenerze. W kontenerze, w iso-box – same tak o tym mówią. Nie w domu, jakby unikały tego słowa. Grecja od dawna miała wprowadzić obowiązkową edukację, zrobiła to dopiero pod koniec stycznia. Niektóre dzieci mieszkają w obozach od kilku lat, maluchy nie znają innego życia. Nie wiedzą, że istnieją szkoły, że w domu zazwyczaj jest łazienka i kuchnia, że ktoś gotuje, ktoś chodzi po zakupy, a ktoś pracuje i zarabia.
Ale przynajmniej czas spędzają razem, choć zwykle chłopcy osobno, dziewczynki osobno. Oni grają w piłkę, one śpiewają, tańczą i ćwiczą angielski, zagadując wolontariuszy. Na zajęciach w We Are Here poznają Macarenę, ABC alphabet song, A Ram Sam Sam, a potem uczą szkolnych piosenek międzynarodowe towarzystwo. W weekendy cudzoziemscy dorośli i dzieciaki razem oglądają SpongeBoba po arabsku.
Na początku stycznia przyjechała duża partia zabawek. Następnego dnia plac przed marketem był pełen dzieci uczących się jeździć na wrotkach.
Na początku stycznia przyjechała duża partia zabawek. Następnego dnia plac przed marketem był pełen dzieci uczących się jeździć na wrotkach. Tylko piłki przechwycili chłopcy, co dziewczynkom nie przeszkadza się spierać, która drużyna jest lepsza – FC Barcelona czy Real Madryt.
Śnieg, wiatr, deszcz – to dzieciaków nie zniechęca. Zresztą podwórko to jedyna opcja, bo w Nea Kavala nie ma biblioteki, nie ma kina, nie ma kawiarni. Żadnego ciepłego miejsca, w którym można się spotkać. Zresztą po co się spotykać, skoro dorośli nie podejmują już żadnych decyzji. Inni podejmują je za nich. Zdarzało się, że ludzi przenoszono z obozu do drugiego w ciągu kilkudziesięciu godzin. A wyprowadzić się nie można: za obozową bramą traci się uchodźcze przywileje, czyli jedzenie i podstawową opiekę medyczną, a szanse samodzielne życie są bardziej niż skromne, gdy twój status jest nieuregulowany, a ty nie masz pozwolenia na pracę.
Gotuje się wszędzie i na wszystkim. Na małych kuchenkach gazowych, na prawdziwym ogniu buchającym z metalowych wiader, czasem na olejowym grzejniku, który przy okazji ogrzewa kontener.
Na nowych czekają kontenery. Czy raczej skorupy – cztery ściany, podłoga, dach, bez łazienki, bez kuchni, bez łóżek, szafek, stolików. Bez prądu. Dużo „bez”. Każdy otrzymuje zestaw koców, stąd wszystkie kontenery wyglądają podobnie – szare koce na podłodze i szare poduchy służące za kanapy. Plus przepierzenia i przybudówki, bo z resztek namiotowych podłóg ludzie zbudowali werandy i schowki przyklejone do kontenerów.
Gotuje się wszędzie i na wszystkim. Na małych kuchenkach gazowych, na prawdziwym ogniu buchającym z metalowych wiader, czasem na olejowym grzejniku, który przy okazji ogrzewa kontener.
Jakie takie światło dają lampki-solary. Na szczęście w Grecji często świeci słońce. Niektórzy podłączają się nielegalnie do słupów elektrycznych w obozie. Idąc główną „promenadą” łatwo się potknąć o kable. Czasami sieć nie wytrzymuje i nastaje ciemność. Mówi się o tym, że podobno obóz zostanie zelektryfikowany. Dużo w tym miejscu „podobno”.
Woda nie zawsze jest ciepła, a kiedy przyszedł mróz i zamarzły rury, nie było jej w ogóle.
Dobrze oświetlone są przynajmniej łazienki. Od niedawna, konkretnie od listopada, kiedy prowizoryczne natryski z blachy falistej wymieniono na specjalne kontenery z prysznicami. Za to w roli toalet nadal służą toi-toie.
Woda nie zawsze jest ciepła, a kiedy przyszedł mróz i zamarzły rury, nie było jej w ogóle. Nowiutkie kontenery z prysznicami zamknięto na klucz, a wodę dostarczała armia: litr na osobę do picia, gotowania, mycia i prania. Bo pralek też nie ma. Pierze się ręcznie. Ale ubrań i tak nikt nie ma za dużo, ot, kilka ciuchów na zmianę.
Któregoś dnia do marketu przyszły podekscytowane kobiety: w rodzinie urodziło się dziecko. Wybierały ciuszki, gadały, śmiały się z rozmiaru ubranek. A później zamarzły rury. Matka wróciła do marketu po dodatkowe ubranka: „nie mam nawet jak wyprać tych, które się ubrudzą” – tłumaczyła się.
Tłumaczyła się z tego, że coś kupuje? Ano właśnie.
W markecie obowiązuje wirtualna waluta, czyli punkty przyznawane przez organizację zajmującą się dystrybucją odzieży. To postęp, bo w czasach przedmarketowych dostawało się to, co akurat wybrali wolontariusze. Teraz można dobrać rozmiar, a nawet powybrzydzać, skonsultować fason i kolor z koleżanką, siostrą, przyjacielem. Poczuć się jak w sklepie, jak kiedyś, przed wojną.
Oczywiście nie zawsze znajdzie się to, czego się szuka, a jak już się znajdzie, to można kupić tylko jedną sztukę. Na szczycie kategorii „upolowane i limitowane” są spodnie dresowe, towar numer 1 w obozie. Gdy większość czasu spędzasz siedząc na podłodze, wygoda jest na pierwszym miejscu. I jeszcze to, czy gdy wyjdziesz na ziąb, nadal będzie ci ciepło.
Niektóre dresy są w kiepskim stanie – sprane, przetarte, jak to z darów (o czym myślały cheerladerki, pakując w porywie serca swoje kostiumy?), ale mało kto wybrzydza. Kolejną parę można kupić dopiero w następnej turze, za dwa, trzy tygodnie. Poza tym zdarzają się dostawy od firm: kurtki, staniki, spodnie, dziecięce ciuszki, wszystko w większej partii, pachnące i spod igły.
Wyprawa do marketu to święto, namiastka prawdziwego życia. Chris i Erin, szkockie rodzeństwo z The Timber Project, którzy go zbudowali, rozumieją potrzeby wykraczające poza pełen brzuch i dach nad głową. Dlatego przy wsparciu darczyńców (w tym Help Refugees, założonej w 2015 r. przez dwie przyjaciółki, Llianę Bird i Josie Naughton, która dziś jest w stanie zebrać w miesiąc milion funtów) budują w obozach wszystko to, czego nie zbuduje rząd: markety, szkoły, place zabaw.
Market prowadzi kolejna ochotnicza organizacja – Drop in the Ocean. Też powstała niedawno i też założyła ją kobieta. Do dziś z Trude Jacobsen pracowało 2 tys. wolontariuszy; w Nea Kavala spotkałyśmy prawniczkę z Brazylii, geolożkę ze Szkocji, holenderskiego eurokratę, hiszpańską producentkę telewizyjną, księgowego ze Stanów Zjednoczonych i znaną w Portugalii komiczkę.
Międzynarodowe towarzystwo dba nie tylko o odzież. Market dystrybuuje również jedzenie: dwa razy w miesiącu paczka herbaty i kilogram ryżu na osobę, litr oleju i kilogram cukru na dwie, co tydzień świeże warzywa – trzyosobowa rodzina dostaje główkę brokuła, pęczek pietruszki, 3 duże ziemniaki, 3 duże pomidory i 3 cebule; do połowy marca będą jeszcze jajka, 6 na głowę. Czasem z datków zostaje parę euro na pastę z pomidorów, soczewicę, fasolę, czasem coś ekstra dorzucą instytucje – ostatnio armia przywiozła ryż na kilka miesięcy.
To wszystko bonusy, bo podstawowe wyżywienie zapewnia państwo. Długo karmiła armia, ale sam UNHCR raportował, że posiłki nie spełniają norm żywieniowych i są za małe, więc od niedawna każdy zaopatruje się sam, płacąc kartą z miesięcznym limitem 240 euro dla czteroosobowej rodziny. To rozwiązanie chwalą i mieszkańcy, i organizacje pomocowe, i tutejsi: ludzie przynajmniej częściowo odzyskają kontrolę, jeśli nie nad własnym życiem, to chociaż nad garnkiem, dzieci zobaczą, jak wygląda prawdziwe życie i skąd się bierze ciepły posiłek, kontaktów z Grekami będzie więcej, a lokalna gospodarka zyska.
To ważne, bo gościa trzeba napoić i nakarmić, a zaproszenia na herbatę, owoce, nawet na obiad zdarzają się każdego dnia. Wystarczy przejść się „promenadą”, czyli dawnym pasem startowym, a dzienny rozkład zajęć szczelnie się wypełni.
Niektórzy będą się mogli wreszcie napić kawy – i poczęstować nią innych. To ważne, bo gościa trzeba napoić i nakarmić, a zaproszenia na herbatę, owoce, nawet na obiad zdarzają się każdego dnia. Wystarczy przejść się „promenadą”, czyli dawnym pasem startowym, a dzienny rozkład zajęć szczelnie się wypełni.
Chyba że wieje, sypie i jest zbyt zimno, żeby ktokolwiek wychylał głowę z kontenera. Tak jak w sobotę 7 stycznia, gdy odwołano zajęcia dla dzieci, bo wichura mogła je poprzewracać, miotała przedmiotami.
A później spadł śnieg i dzieci znów wybiegły na zewnątrz. Przez chwilę było tak, jak w każdym innym miejscu, w którym śnieg pada po raz pierwszy w roku. Były bitwy na śnieżki i ślizgawka na zamarzniętym chodniku.
Na tę biel latarnie rzucały pomarańczowe kręgi, a my szłyśmy z Bertą, genetyczką z Barcelony i Paulem, Dominikańczykiem z branży budowlanej, w gości do rodziny syryjskich Kurdów. Berta obiecała, że pogra z chłopcami w nogę, plany pokrzyżował śnieg, więc pomyślała, że koncert przed snem będzie miłą niespodzianką. Chłopców jest czterech, najmłodszy ledwo raczkował, gdy rodzice przeprawiali się łodzią do Grecji. Paul śpiewał, mama próbowała grać na gitarze, a tata z chłopcami i my bujaliśmy się w takt muzyki.
Wracając do hotelu zamieniliśmy kilka zdań z mężczyzną lepiącym bałwana. W Syrii był rzeźbiarzem, ucieszył się, że może choć na chwilę poczuć pod dłonią plastyczną materię.
Teraz czekają, niektórzy już kolejną zimę.
Był wieczór, więc się nie zasiedzieliśmy, ale zwykle wizyty trwają i trwają. Bo nie można nagle przerwać i wyjść, „ojej, muszę lecieć, jeszcze tyle spraw” albo „ojej, szefowa dzwoni”. Trzeba spokojnie zakończyć rozpoczęte wątki, wypić jeszcze szklankę herbaty i dopiero wrócić do świata. Gdyby nie Ameer, Sudańczyk, kiedyś uchodźca, dziś tłumacz z arabskiego dla międzynarodowych organizacji, popełniałybyśmy jeszcze inne faux pas. Na przykład przychodziłybyśmy na obiad z czymś od siebie, a gospodarze dostawaliby jasny sygnał: wiemy, że źle nas nakarmią. A starają się karmić jak najlepiej. Kiedyś dociekałyśmy, jak Mohammed ulepił te pyszne falafele, czy tradycyjnie, rękami? Spojrzał oburzony: no jak to, łyżkami! Przecież w obozie od kilku dni nie ma bieżącej wody!
O czym rozmawiamy? Rzadko o wojnie, bombardowaniach, rewizjach, ucieczce do Turcji i przeprawie przez morze. Czasem o tym, co było przed. Wtedy pokazują nam na telefonach swoje domy, rodzinę, która została w Syrii, zdjęcia ze ślubu i samochody. Ludzie niechętnie dzielą się traumą, co mieli do opowiedzenia, już opowiedzieli.
Woleliby mówić o planach, ale przecież nie wiedzą, co będzie, kto i kiedy ich przyjmie? Mohammed nie lubi bezczynności, więc snuje plany na najbliższy dzień i tydzień – kiedy będzie tłumaczył, kiedy popracuje w markecie, pomoże w We Are Here, a kiedy w Czerwonym Krzyżu. Stara się nie myśleć o tym, co będzie z jego żoną. W Syrii była nauczycielką, ale po co komu w Europie nauczycielka arabskiego i kurdyjskiego?
Shirin, mniej więcej w moim wieku, też ma plany. Najpierw herbata, a potem może dołączy do męża, który od dwóch lat mieszka w Szwecji? Na razie robią sobie selfie na śniegu, on właśnie przyjechał zobaczyć żonę i dzieciaki.
Teraz czekają, niektórzy już kolejną zimę. Ta jest na tyle zimna, że pewnie nie przeżyłby jej pewien szczeniak, którego jedna z wolontariuszek zabrała z obozu. Wspominamy o tym podczas pożegnalnej kolacji u Mohammeda, pies dostał paszport, koleżanka dała anons w sieci, zgłosiło się kilkunastu chętnych, był nawet ktoś z Polski, ostatecznie psiak wylądował na Wyspach.
Mohammed: „Europa zwariowała. Pies dostaje paszport, a moje dzieci nie”.