- Kiedy? W sierpniu 2021
- Z kim? Z Dominikiem
Do Chorwacji dotarliśmy na końcu naszej podróży. Chcieliśmy wypocząć po intensywnych dwóch tygodniach w drodze i przed powrotem do Polski. Wybraliśmy Pelješac. Obydwoje już tam kiedyś byliśmy. Ja czternaście lat temu spędziłam wakacje w Borje, a Dominik w Dubie Pelješkiej. Choć w ciągu tych kilkunastu lat półwysep stał się bardziej popularny to nadal ma niesamowity urok, a tutejsze wino smakuje wybornie!
Paradiso znaczy raj
A potem usiadł i popatrzył na morze.
Najpierw przywiózł przyczepę, Wilka, na czeskich blachach. Wystawił stolik i cztery krzesła. Na pobliskim drzewie zawiesił tkane polowe półeczki w kolorze pomarańczy. Na półeczkach ułożył warzywa – na pierwszej paprykę, na drugiej cukinie, a na tej najwyższej cebule. Robił to z czułością.
A potem usiadł i popatrzył na morze.
Wtedy zobaczyłam go po raz pierwszy. Zwyczajny starszy pan. Gdy mijałam go wieczorem rozmawiał po niemiecku. (Niemiec z czeską przyczepą, czy Czech z niemieckimi korzeniami?)
Następnego dnia nadal siedział przy pustym stoliku. Warzywa huśtały się na wietrze. Kilka godzin później mocny podmuch przechylił pomarańczową siatkę. Cierpliwie pozbierał cebule, paprykę i cukinie i włożył je z powrotem.
Na trzeci dzień przy stole pojawili się dwaj chłopcy. Starszy pan krążył wokół nich, donosił napoje, wyraźnie ożywiony wesoło zagadywał po niemiecku.
Z przyczepy wyszła starsza kobieta o siwych, rozpuszczonych włosach. Na jej twarzy odbijała się dawna uroda. Uśmiechnęła się z czułością.
Warzywa powoli zaczęły znikać.
Ma rzadkie siwo-blond włosy i świeżą opaleniznę. Na wylewającym się ze skąpych majtek brzuszku wyraźnie odcina się blizna po cesarskim cięciu. Od porodu musiało już minąć trochę czasu. Na oko ma sześćdziesiąt lat. Codziennie bierze dmuchane koło przypominające rydwan. Jest różowe, w słońcu rozbłyskują fragmenty brokatu, po bokach otulają ją dwa skrzydła. Nie odpływa daleko. Trzyma się brzegu, jakby bała się, że fale oddalą ją od bezpiecznej plaży. Spoglądam w jej twarz i widzę małą dziewczynkę pluskającą się w wodzie.
Gdy starszy wyjechał młodszy wyraźnie przygasł.
Mieli po kilkanaście lat i mieszkali na sąsiednich parcelach, namiot w namiot, można powiedzieć. Gdy starszy wyjechał młodszy wyraźnie przygasł. Grał w te same szachy ze swoimi siostrami, ale z mniejszym entuzjazmem. Dla niego wakacje się skończyły z wyjazdem nowego kolegi.
Wcześniej było tak, że rano jego tata zabierał ich na ryby na skałki, ale oni od łowienia woleli swoje towarzystwo. Gdy tylko tata znikał zwijali sprzęt i biegli z powrotem do namiotów. Wieczorem wychodzili posiedzieć nad morzem, z dala od czujnych oczu rodziców. Pili gazowane napoje o smaku pomarańczowym, przegryzali do tego chipsy i rozmawiali. Czasem któryś powiedział jakieś słowo, którego ten drugi nie znał i powtarzał je uparcie nie mogąc pojąć dlaczego nie jest zrozumiany.
Młodszy był ze Słowenii, starszy był Chorwatem.
Przyjeżdżają pod wieczór. Najpierw z auta wysiada on. Niewysoki, z wydatnym brzuchem. Na pięćdziesięcioletniej, a może i dekadę młodszej twarzy czarny wąs, na przegubie zegarek. Za nim wysiada żona, szczupła blondynka, i trzech chłopców. Najmłodszy jest jeszcze dzieckiem, na twarzy najstarszego wykwita już pierwszy zarost. Kiedyś będzie miał wąs jak ojciec. Na końcu z auta wybiega duży czarny pies. Obrońca.
Zajmują dwie parcele, rozkładają dwa namioty, trzy stoły, pięć krzeseł, jednego grilla i jedną kuchenkę. Podłączają lodówkę. Odgradzają się od sąsiadów. Na koniec siadają z widokiem na morze zatopieni w ekranach swoich telefonów.
Następnego dnia nadal tam są.
Na Pelješacu spędziliśmy cztery noce i trzy dni. Mieszkaliśmy na kempingu Paradiso, w niewielkim Postupie, pomiędzy Orebiciem i Borje. Było gorąco, w dzień temperatura dochodziła do 38 stopni, a noc nie przynosiła orzeźwienia.
Upał
Pierwszy dzień spędzamy szukając cienia. Gdy go znajdujemy na kilka godzin zasypiamy twardym snem. Skrócimy ten pobyt, wyjedziemy wcześniej, nie damy tak rady – myślę.
Kawa w Orebiću, figi w Podobucach i kolacja w ogrodzie oliwnym
Nadmorskim bulwarem spacerują pary trzymające się za ręce, dzieciaki jedzą lody, a ich rodzice popijają mrożoną kawę.
Następnego dnia budzimy się wcześniej i zanim słońce zamieni się w ognistą, palącą kulę jedziemy na kawę do miasteczka. Nadmorskim bulwarem spacerują pary trzymające się za ręce, dzieciaki jedzą lody, a ich rodzice popijają mrożoną kawę. Z zazdrością spoglądamy na dawne domki kapitańskie. Zbudowane z jasnego piaskowca wille odbijają światło i oślepiają przechodniów swoim blaskiem. Ich okna szczelnie otulają drewniane, zielone okiennice, a do drzwi prowadzą alejki obrośnięte winogronem dającym upragniony cień.
Za nami, przy stoliku siedzi para sześćdziesięcio- lub siedemdziesięciolatków mówiących po niemiecku. Ona – rozpuszczone blond włosy, złoty stanik od bikini na niewielkich piersiach, obcisła spódnica za kolana i czarne sportowe buty. Nie mogę oderwać wzroku. Szczebioczą i zaśmiewają się, jak nastolatkowie. Ruszamy dalej.
Droga kończy się w Podobucach. To dawna osada rybacka położona nad niewielką zatoczką, do której ściśle przylegają kamienne, dwupiętrowe budynki, a za nimi pną się w górę kolejne. Na dole, tuż nad samą wodą nie ma już ulicy, jest tylko wąski chodnik pomiędzy drzwiami do domów, otwartymi na oścież, a tarasami wychodzącymi na plażę. Spacerując czujemy się, jakbyśmy weszli z butami do czyjegoś domu.
Siadamy na ławce w cieniu, żeby poobserwować młodzież grającą w piłkę w wodzie, a już chwilę później wspinamy się w słońcu w górę miasteczka. Auto musieliśmy zostawić na wjeździe, tuż przy niewielkim cmentarzu i kamiennej willi zatopionej w bujnej, egzotycznej dla nas roślinności. Po drodze zrywam z drzewa figi. Są już dojrzałe.
Kolację jemy w Olive Garden. Nazwa wiele obiecuje, rzeczywistość trochę rozczarowuje. Ogród oliwny otaczają parking i korty tenisowe. Ale to też pierwsze miejsce, gdzie nie ma tłoku, gwaru i głośnej muzyki, a pomiędzy stolikami przechadzają się koty. Podchodzą do tych, którym kelner podaje pełne talerze. Odchodzą, gdy zaczyna sprzątać ze stołu. Wychodzimy więc zadowoleni.
Po dwóch stronach tunelu
Borak to niewielka wioska otoczona z każdej strony winnicami.
Ostatniego dnia jedziemy do Borak, przez tunel wyryty w skale przez lokalnych winiarzy. Wcześniej świetne wino z winogron rosnących po drugiej stronie wzgórza dostarczały osły. Od 1976 roku wożą je auta. Od niedawna tunel jest atrakcją turystyczną.
Borak to niewielka wioska otoczona z każdej strony winnicami. Tu produkuje się najlepsze czerwone wino – Dingač. Na końcu osady znajduje się cypelek, z którego obserwować można skały półwyspu Pelješac, o które rozbijają się fale Adriatyku.
W drodze powrotnej zatrzymujemy się po drugiej stronie tunelu, w Potomje. W starej wiosce, wśród kamiennych domów, przesiadują zatopieni we wspomnieniach starsi mieszkańcy. Na ścianie przy wjeździe jest tablica z nazwiskami tych, którzy polegli w walce z faszyzmem. Może to ich wspominają?
Wracamy do siebie, do niewielkiego namiotu w Paradiso. Od przyjazdu nie rozłożyliśmy tropiku. Złamałam też żelazną zasadę – drzwi do sypialni muszą być zawsze zamknięte. Jestem cała pogryziona. Upał się nie zmniejsza, tyle że teraz wydaje nam się, że moglibyśmy już tak żyć, na półoddechu, przemieszczając się powoli i z uwagą, pluskając się w wodzie przy brzegu i oglądając morze.
Następnego dnia wracamy do Polski.
Przeczytaj również: Sarajewo – miasto kontrastów
Przeczytaj również: Tam gdzie kończą się bośniackie drogi: Lukomir i Sutjeska