- Kiedy? W listopadzie i grudniu 2017
- Z kim? Sama
W drugiej części opowieści o podróży przez Patagonię pisałam o chilijskim cudzie natury, czyli Torres del Paine, położonym tuż przy El Calafate lodowcu Perito Moreno i szczytach wokół El Chaltén. Dziś będzie o leżącym blisko 1300 kilometrów dalej hippisowskim miasteczku, górskim kurorcie Bariloche i jednej z piękniejszych tras Patagonii, która wiedzie szlakiem siedmiu lazurowych jezior oraz o San Martín de los Andes, gdzie po wizycie na wulkanie, można zjeść lody z cukierni „Mamusia”.
El Bolsón, stolica hippisów, piwa i ekologicznego jedzenia
Po dwudziestu dwóch godzinach w autokarze poczułam, że w Argentynie zaczyna się lato. Wysiadłam na dworcu i poczułam pierwsze od kilku tygodni ciepłe powietrze!
El Bolsón uważane jest za stolicę alternatywnego stylu życia w Argentynie.
Byłam w El Bolsón, położonym 1300 kilometrów na północ od El Chaltén, uroczym, małym, górskim miasteczku. Tutejsze Andy są znacznie niższe, bardziej zielone i mniej zaśnieżone niż majestatyczne szczyty, które widziałam jeszcze przed chwilą. Miasteczko powstało całkiem niedawno, bo dopiero w latach dwudziestych XX wieku, ale już wcześniej, bo pod koniec XIX wieku, gdy w wyniku kampanii wojskowej, Conquista del Desierto, odebrano te ziemie rdzennym mieszkańcom – Tehuelche i Mapuche, zaczęli tu przybywać osadnicy niemieccy z Chile. Później dołączyli do nich imigranci z Syrii i Libanu, którzy uciekali przed ekspansją turecką na ich tereny. To oni, wraz z Argentyńczykami, Chilijczykami i potomkami niemieckich osadników, nadali tym terenom własny charakter.1 Swoje trzy grosze dołożyli też hippisi, którzy zaczęli się tu sprowadzać w latach sześćdziesiątych. Do dziś El Bolsón uważane jest za stolicę alternatywnego stylu życia w Argentynie.
W El Bolsón jest krystalicznie czysta woda, a klimat jest idealny do produkcji chmielu dlatego tak wiele osób zajmuje się w tej okolicy rzemieślniczą produkcją piwa.
Te kilka dni mieszkałam w dzielnicy Esperanza, w domu Adriana, blisko 40-letniego byłego chefa, który postanowił zająć się produkcją piwa, a przy okazji wypisać się z systemu. Adrian sam wybudował sobie dom z drewna i gliny, na małej działce postawił szklarnię, w której hoduje warzywa i owoce, w domu trzyma małe kurczaczki, które w przyszłości będą dawały mu jajka i dogląda owcy, którą trzyma na spółę z sąsiadami po to, żeby „kosiła” im trawę. Wyhodowane przez siebie warzywa wymienia czasem na inne produkty w pobliskim warzywniaku, a piwo sprzedaje głównie wśród znajomych i przyjaciół.
W El Bolsón jest krystalicznie czysta woda, a klimat jest idealny do produkcji chmielu dlatego tak wiele osób zajmuje się w tej okolicy rzemieślniczą produkcją piwa. To również tutaj, po raz pierwszy w Argentynie, jadłam smaczne, lokalnie produkowane warzywa i owoce.
Z miasteczka wybrałam się na dwie wycieczki. Jeden, leniwy dzień spędziłam nad jeziorem Lago Puelo.
Potem wybrałam się na szlak do Cajon Azul. To tam poznałam Daniela, 40-letniego neurobiologa, który mieszkał wiele lat w Nowym Jorku, gdzie organizował popularne milongi, czyli imprezy, na których tańczy się tango, ale postanowił wrócić do Argentyny i tu spędzić resztę życia. Miałam się z nim ponownie spotkać już wkrótce!
Bariloche, wysokie góry, skały wspinaczkowe i jeziora
W okolicy Bariloche przez pewien czas żyli Butch Cassidy i Sundance Kid.
Przed wyjazdem przeczytałam, że po wojnie schronienie znaleźli tu naziści a w sklepach z pamiątkami można kupić nazistowskie lektury. Z kolei poznani przeze mnie Argentyńczycy przestrzegali mnie, że Bariloche to tłoczny górski kurort dla snobów. Miałam zamiar ominąć to miasto, ale przypadkiem udało mi się znaleźć gospodarza, który był gotów mnie przyjąć na kilka dni,. Stwierdziłam, że sprawdzę, czy to miejsce jest naprawdę takie złe jak myślałam. Poza tym okazało się, że w okolicy przez pewien czas żyli Butch Cassidy i Sundance Kid, a ja jako dziecko uwielbiałam opowiadający o ich przygodach western z Robertem Redfordem i Paulem Newmanem.
Zatrzymałam się u Jeronimo, szalonego młodego człowieka, który namówił mnie na wycieczkę ze znajomymi w góry. Wybraliśmy się do położonego na wysokości 1700 m.n.p.m. schroniska Refugio Frey w Parku Narodowym Nahuel Huapi. Rozbiliśmy namioty i wskoczyliśmy na kąpiel do jeziora Toncek.
Było cudownie! Wokół mnie wysokie góry, strome skały i wspinający się na nie ludzie. Do tego po raz pierwszy dotarłam do górskiego schroniska w Andach, a te mają niepowtarzalny górski klimat, który trudno już znaleźć w naszych rodzimych górach.
Rano obudziliśmy się ze wspaniałym widokiem, poszliśmy na krótki spacer wzdłuż brzegów jeziora, a potem wyruszyliśmy w drogę powrotną do Bariloche.
Wracaliśmy innym szlakiem, więc na lunch zatrzymaliśmy się na plaży Munioz, przy jeziorze Gutiérrez.
Wybrałam się jeszcze na Campanario, szczyt z którego roztacza się wspaniały widok na otaczające miasto góry i jeziora w dole. Udało mi się na stopa załapać na przejażdżkę motorem po całym Circuito Chico, czyli trasie wokół jezior Nahuel Huapi i Moreno. Kierowcą był Vincente – młody żołnierz, który stacjonował w jednostce wojskowej nieopodal. Było trochę pochmurno, ale widoki i tak oszałamiały!
Bariloche okazało się kolejnym pięknym miejscem na trasie. Nie ma co słuchać innych.
Ruta de los 7 Lagos i San Martin de los Andes, jeziora i wulkany
Mercado de la Estepa to sklep, w którym sprzedaje się wyroby członków kilkuset rodzin z kilku lokalnych comunidades.
Miałam już wsiadać do autobusu do Villa La Angostura, gdy odezwał się Daniel – Porteño (tak mówi się na mieszkańców Buenos Aires) poznany na szlaku w El Bolsón, i zaproponował wycieczkę nad jedno z jezior na szlaku Ruta de 7 Lagos. To kolejny piękny odcinek drogi nr 40, legendarnej trasy panamerykańskiej biegnącej wzdłuż Andów. Lago to po hiszpańsku jezioro, a nazwa trasy oznacza po prostu siedem jezior.
Po drodze zajrzeliśmy do Mercado de la Estepa – sklepu, w którym sprzedawane są wyroby członków kilkuset rodzin z kilku lokalnych comunidades (społeczności) – każda czapka, rękawiczki, czy poncho oprócz składu i ceny mają na metce napisane imię osoby, która je wykonała. Rękodzielniczkami są głównie kobiety – to one stanowią ponad 90% członków organizacji. Sklep jest częścią projektu z zakresu ekonomii społecznej, który w tej okolicy realizowany jest już od kilku lat – ma na celu wsparcie ekonomiczne dla zrzeszonych w inicjatywie, rozwój rzemiosła tradycyjnego i przybliżenie nabywcy, a w tym wypadku często turyście, bogatej historii i kultury rdzennych mieszkańców regionu. W sklepie pracują na zmianę członkowie i członkinie organizacji – gdy tam byliśmy kilka pań robiło na drutach kolejne nakrycia głowy. Dla tych, którzy do pracy przyjeżdżają z oddalonych miejscowości przygotowane jest również miejsce do spania. Ceny w sklepie nie są wysokie, a kupując produkty z tego miejsca wspiera się bezpośrednio twórczynie i twórców, więc zajrzyjcie tam, jeśli będziecie w okolicy!
Pojechaliśmy na piknik nad Lago Espejo Chico, a ja postanowiłam tam zostać na noc. Pożegnałam się z Danielem. Mieliśmy się spotkać ponownie za kilka tygodni – w Buenos Aires. To Daniel pokaże mi wtedy najfajniejsze miejscówki z tangiem w stolicy.
Tymczasem rozbiłam namiot i rozkoszowałam się widokiem na jezioro.
Rano z plecakiem ważącym tonę ruszyłam na szlak i o mało co nie zeszłam na zawał serca, gdy z lasu wyszła… krowa. O moim lęku przed wielkimi kopytnymi jeszcze kiedyś napiszę. Popędziłam do przodu. Udało mi się szybko znaleźć kogoś, kto podwiezie mnie dalej. Przy trasie pracę właśnie kończyli Luciano z Adrianem. Zaprosili mnie do ciężarówki i zostawili na punkcie widokowym przy kolejnym jeziorze. Chciałam zatrzymać się przy każdym, więc trasę do San Martin de los Andes pokonałam jeszcze pick-upem z Robertem i zwykłym autem z dwoma chłopakami z małej wysepki w Galicji.
Wysadzili mnie tuż obok Mamusi – słynnej wytwórni czekolady, którą założyła polska imigrantka Maja Fularska.
Poszłam do domu Pau i Chrisa, u których miałam spędzić kolejne kilka dni, a przy okazji odwiedzić lokalne wytwórnie piwa i odnaleźć tajemnicze obsydiany.
Tuż obok San Martin de los Andes znajduje się Park Narodowy Lanin, który nazwę wziął od nieczynnego wulkanu Lanin, położonego na granicy pomiędzy Chile i Argentyną. Opowiedział mi o nim Daniel. Postanowiłam dostać się tam stopem. Dotarłam nad jezioro Huechulafquen, do Piedras Malas, gdzie piasek ma kolor lawy i spacerem przeszłam na playa Union.
To tu, po drugiej stronie przesmyku jest kemping, na który dostać się można wyłącznie łódką. Wystarczy uruchomić dzwon, który znajduje się przy plaży.
Park Narodowy Lanin od San Martin de los Andes dzieli jedynie 60 kilometrów, ale całą podróż w tę i z powrotem pokonałam łącznie 4 autami z kilkoma osobami. Z niektórymi z nich miałam się jeszcze spotkać później.
To był ostatni przystanek w Patagonii. Zostało mi kilka tygodni w Argentynie, więc postanowiłam odwiedzić Mendozę, winiarski rejon kraju i miejsce, gdzie Brad Pitt spędził siedem lat w Tybecie. O tym opowiem jednak w kolejnym odcinku.
Przeczytaj również: Argentyna – część 1: Półwysep Valdes i Ziemia Ognista, czyli o wielorybach i bobrach
Przeczytaj również: Argentyna – część 2: Przez Chile do Argentyny, czyli wieże Torres del Paine, lodowiec Perito Moreno i szczyty wokół El Chaltén