Podróżowania nauczyli mnie rodzice
Podróżowania nauczyli mnie rodzice. Tata pakował namiot i śpiwory do dużego fiata, a mama gotowała jajka, przygotowywała kanapki ze schabowym i herbatę w termosie na drogę. Potem w aucie na nowo dzielili się obowiązkami – tata prowadził, a mama mówiła, gdzie skręcić. Pamiętam mapy, na których zaznaczali trasy, którymi mieliśmy podążać. Czasem jechaliśmy blisko – kilkanaście kilometrów od domu, a czasem trafialiśmy aż na Mazury. Nie zawsze rozbijaliśmy namiot, sypialiśmy w pensjonatach, ośrodkach wypoczynkowych, a nad morze jeździliśmy do Jastarni. Nasz gospodarz, którego imienia już nie pamiętam, był rybakiem, a w ogrodzie trzymał koguta, który atakował każdego, kto przechodził przez podwórko, przez co wszyscy się go trochę baliśmy.
Jeździliśmy też pociągami, choć to głównie z mamą. Pamiętam taką jedną podróż w góry, w trakcie której opowiadałam kawały o Jaruzelskim, a wszyscy w przedziale słuchali. Był 1989 rok. Jechałyśmy do Zakopanego. Lubiłam to miejsce. Zawsze nocowaliśmy w ośrodku, który miał kosze na śmieci w kształcie niedźwiedzi.
Tata pokazywał jak czytać znaki, uczył, co trzeba spakować do plecaka, tłumaczył jak planować drogę.
Rodzice lubią góry, więc często zabierali nas na szlak. Tata pokazywał, jak czytać znaki, uczył, co trzeba spakować do plecaka, tłumaczył jak planować drogę. A mama wykazywała się zdrowym rozsądkiem i czasem zakazywała mi niektórych wycieczek. I tak tata poszedł ze starszą siostrą i bratem na Giewont, a ja zostałam na dole.
Na wakacje jeździliśmy też do babć. Obie mieszkały na wsi. Jedna pod Łodzią, druga pod Zieloną Górą. Tam wybieraliśmy się na piesze wyprawy z kuzynostwem. W Kiełminie eksplorowaliśmy pozostałości po dworku, a w Brodach chodziliśmy oglądać prom na rzece i wykopywaliśmy starą ceramikę z hałd gruzu.
Babcia Janina po wojnie przejechała kilkaset kilometrów z Klecka na ziemie zachodnie. Potem już tylko raz wybrała się w tak długą podróż, z powrotem na Białoruś, odwiedzić mieszkającą tam siostrę i poznać jej dzieci. Jeździła też na wycieczki z Kołem Gospodyń Wiejskich. Ale to już wtedy, kiedy porzuciła pracę na roli.
A babcia Józia nie lubiła podróżować. Jej podróże można policzyć na palcach jednej ręki – ślub rodziców, narodziny brata, siostry i mnie.
Był czas, gdy ja też nie podróżowałam. Miałam 25 lat, założyłam firmę, a potem pracowałam zachłannie przez 7 lat. W 2014 roku znów wsiadłam w samolot, wracałam do USA, w którym byłam kilkanaście lat wcześniej. W trakcie podróży autem przez Stany dzięki przyjaciółce przypomniałam sobie, jak fajnie jest sypiać pod namiotem. Potem wybrałam się do Santiago de Compostela i znów polubiłam chodzenie z plecakiem, a rok później przypadkiem trafiłam do Potes, gdzie znajoma zabrała nas na szlak i pokochałam na powrót wysokie góry.
Chwała rodzicom za to, że to wszystko już we mnie było. Bez tego nie poradziłabym sobie ze strachem, jaki mi towarzyszy w odludnych miejscach, bólem, jaki czuję w ciele po przejściu kilkunastu kilometrów z ciężarem na plecach i lękiem, który towarzyszy mi wszędzie, gdzie wysokość spotyka się z przestrzenią.
I o tym wszystkim będę tutaj pisać. Zapraszam!