Na świat przychodzi w rodzinie Jadwigi i Władysława pewnego mroźnego dnia. Jest 22 grudnia 1922 roku. Tuż po niej pojawia się chłopiec. Rodzice nadają im imiona Janina i Jan. Bliźniaki dorastają razem z siostrami – Marią i Heleną – w niewielkim gospodarstwie położonym tuż obok nieświeskiego majątku Radziwiłłów. Małej Janinie udaje się skończyć jedynie 4-klasową szkołę, bo, podobnie jak wiele dziewczynek w jej wieku, pracuje w polu od najmłodszych lat.
Ma 18 lat, gdy wybucha wojna. To wtedy Niemcy zabijają Janka – brata bliźniaka, po którym płakać będzie do końca życia. Niedługo potem wychodzi za mąż za Antoniego – przystojnego, starszego o 6 lat chłopaka z sąsiedniej wsi. Wkrótce rodzi im się synek. Gdy Staszek ma 3 lata rani się w rękę. Wdaje się zakażenie i chłopiec umiera. Rodzice chowają go na cmentarzu w Lachowiczach.
W tym samym roku, w położonym 3600 kilometrów dalej Teheranie trzech mężczyzn potwierdza to, co okoliczna ludność przeczuwa od 17 września 1939. Stalin, Churchill i Roosevelt decydują, że granica z Rosją wróci do tej proponowanej w latach 20-tych, czyli przebiegać będzie na tak zwanej linii Curzona. Gdy dwa lata później wojna wreszcie się skończy ludzie staną przed wyborem – zostać w rodzinnych stronach, przyjąć obywatelstwo rosyjskie i wieść życie w ZSRR, czy ruszyć do Polski?
Na wyjazd decydują się Antoni i Janina.
Pakują niezbędne rzeczy, żegnają się z rodziną i wsiadają do pociągu jadącego na zachód – na nowo pozyskane przez Polskę ziemie. Przed wyjazdem Janina idzie na cmentarz i bierze trochę ziemi z grobu synka.
Jest 20 października 1946, gdy wysiadają na stacji w Pomorsku. Janina jest już wtedy w zaawansowanej ciąży. Lokalne władze przyznają im dom przy ulicy Kwiatowej w Brodach. Janina chodzi po mieszkaniu, ogląda solidne meble, dotyka ukrytych w szafach pościeli i naczyń, podczas gdy w stodole Antoni ze zdumieniem patrzy na nowoczesne maszyny rolnicze. To wszystko jeszcze rok wcześniej należało do innych. Teraz młode małżeństwo ma tutaj stworzyć dom dla siebie i swojego synka.
Tadeusz rodzi się w grudniu, ale umiera po dwóch tygodniach. Zrozpaczeni rodzice chowają go na cmentarzu w Brodach.
We wsi mieszkają wśród obcych ludzi – to przesiedleńcy z Ukrainy, Białorusi i Litwy przemieszani z ludźmi, którzy na te ziemie przybyli z centralnej Polski w poszukiwaniu lepszego życia i wypędzonymi z Podkarpacia, w ramach akcji Wisła, Łemkami.
Wiele lat zajmie im oswojenie tego miejsca, przyjęcie go jako swojego.
Janinie być może pomogą w tym kolejne dzieci. Rysiek, który urodzi się w 1948 roku, Hanka, która przyjdzie na świat w 1953 i Zdzisiek, który pojawi się na końcu. Albo potrawy przywiezione ze wschodu – bliny i zupa makowa, które będzie gotować w nowym domu. A może nastąpi to w momencie, gdy podczas pogrzebu męża Janina wrzuci do jego grobu ziemię z Białorusi, symbolicznie łącząc ze sobą rodzinę? A może nie stanie się to nigdy?
Nie zapytałam o to babci.
Janina zmarła 16 lat temu. Przed śmiercią wiele rzeczy już się jej mieszało, nie poznawała dzieci, myliła wnuki z siostrami i bratem. Pamiętam za to, jak pewnego dnia odebrała telefon od młodszej siostry – Helci – która została w Białorusi i z którą widziała się dwa razy, odkąd wyjechała w 1946 roku. Babcia zawsze mówiła po polsku ze wschodnim zaśpiewem. Tym razem płynnie przeszła na białoruski.
—
Jest grudzień 2024. W Syrii rebelianci obalają reżim Bashara al-Assada, w Białorusi Łukaszenko wkracza w 31 rok prezydentury, wojna w Sudanie nadal trwa niezauważenie.
Myślę o osobach, które poznałam siedem lat temu w obozie w Nea Kavala w Grecji. Czy wrócą do siebie? Połączą się z rodzinami, które zostały w Syrii? Przypomną sobie zapach ulic w Homs, Damaszku i Aleppo, i zasmakują na nowo w lokalnych potrawach, których smaku nie mogli odnaleźć w Europie?
Myślę o pewnej młodej dziewczynie, którą poznałam niedawno. Uciekła z Sudanu z młodszym bratem. Kilka miesięcy spędziła w Białorusi, tam poznała innych Sudańczyków. Niektórym udało się przedostać do Polski i teraz mieszkają razem. Próbują oswajać nowe miejsce, w którym przyszło im żyć, a przy tym tęsknią za rodzinami, za znanym językiem rozbrzmiewającym na ulicach i za smakiem sudańskich potraw.
Myślę o mojej białoruskiej kuzynce, wnuczce Helci, siostry Janiny, która przyjechała do nas na wigilię z mężem i synem. Od kilku miesięcy mieszkają na Dolnym Śląsku. Ich piętnastoletni syn nie mówi jeszcze po polsku. Na kolacji najbardziej smakowały mu pierogi i sałatka warzywna. „Jak w domu”, powtarzał za mamą.
Myślę o mojej babce, która 78 lat temu spędzała swoje pierwsze święta w nowym, nieznanym miejscu. I o tym, że gdyby nie wybrała się w drogę mojego taty, mnie, brata, siostry i ich dzieci by nie było.