Czyli o tym wszystkim, czego się bałam w Argentynie, ale też boję się wszędzie indziej, o strachu przed odludnymi miejscami i spotykanymi na drodze zwierzętami. Nie będzie tylko o lęku wysokości, bo o tym boję się nawet pisać.
Bałam się. Byłam pośrodku niczego i po prostu się bałam.
Do najbliższego miasteczka było 20 kilometrów. Spojrzałam w telefon. Brak zasięgu. Wokół mnie białe skały piaskowca piętrzyły się ku górze, a niżej, na wysokości stóp, jak okiem sięgnąć, powierzchnię pokrywały leżące odłamki skał. Mniejsze i większe kamienie tworzyły dziwaczne układy, które potwierdzały prawo grawitacji. Wszystkie opadały ku ziemi, która znajdowała się kilka metrów niżej. Gdzieś daleko przede mną było jezioro. Wzięłam głęboki oddech i zrobiłam pierwszy krok. Kamień się poruszył. Cofnęłam nogę. Kolejny krok. Stabilnie. Bingo! Idziemy do przodu. Po kilku godzinach wyczerpana dotarłam nad wodę koloru szmaragdowego. Było pięknie, cicho i spokojnie, dookoła brak żywej duszy. I tylko ten niepokój w głowie, przyspieszony rytm serca i oddechu. Bałam się. Byłam pośrodku niczego i po prostu się bałam. Bałam się być tam sama, bałam się powrotu przez skalne rumowisko, bałam się, że coś mi się stanie. Wzięłam kilka głębokich oddechów, ale nie udało mi się zupełnie zignorować lęku. On tam był. Podobnie jak w czasie całej tej podróży.
Czego się bałam w Argentynie?
Pierwsze dwa dni bałam się, że ktoś mnie napadnie i okradnie. Mieszkańcy Buenos Aires noszą plecaki i torby z przodu, przed sobą zamiast na plecach. Sprawdzałam więc nerwowo, czy moja saszetka z paszportem i pieniędzmi jest na biodrach, czy telefon nadal jest w drugiej nerce, w której trzymałam też drobne na bieżące wydatki, i ostentacyjnie nosiłam pusty plecak na plecach. Ale to nie trwało długo. Jak tylko wyjechałam z dużego miasta przestałam się bać. I miałam rację, a może po prostu szczęście. Nic mi się nie stało.
W Puerto Madryn, a potem w El Chaltén bałam się słynnego patagońskiego wiatru.
W Puerto Madryn, a potem w El Chaltén bałam się słynnego patagońskiego wiatru. Walter u którego gościłam na Półwyspie Chubut opowiedział mi o parze, która nie mogła wrócić z wycieczki rowerowej do miasteczka, bo wiatr był tak mocny, że po prostu unieruchomił ich razem z rowerami. Z El Chaltén wybrałam się do Laguna de los Tres. Po drodze na kempingu Poincenot, zostawiłam namiot i poszłam obejrzeć górskie jeziora położone nieco wyżej. Po powrocie większość osób była już spakowana. W międzyczasie kemping odwiedzili strażnicy by ostrzec przed nadciągającą wichurą – w nocy wiatr miał osiągnąć siłę 100 kilometrów na godzinę. Zostałam. Całą noc bałam się, że odlecę wraz z namiotem. Ale nic się nie stało. A rano dostałam od sąsiadów pyszne brazylijskie śniadanie, czyli placki z tapioki i batata.
Boję się też dużych zwierząt.
Bałam się też dużych zwierząt. Część dzieciństwa spędziłam na wsi, gdzie każdego rana wyprowadzaliśmy krowy na pastwisko. Pewnego dnia jedna z nich zaatakowała mojego kuzyna. Nie wiem, czy to naprawdę się zdarzyło, ale został mi w pamięci obraz dwóch siniaków na jego nodze. Od tamtej pory czuję respekt wobec dużych kopytnych zwierząt, szczególnie tych z rogami.
A w Patagonii zwierzęta są wszędzie. Chodząc na spacery wokół Ushuaia musiałam przejść obok kilku stad krów, a w parku narodowym spotkałam dzikiego konia (po argentyńsku bagual). Stałam na drodze przeglądając mapę parku, gdy usłyszałam tętent kopyt. Nagle z lasu na drogę wyskoczył ciemnej maści koń. Nie wiem, kto był bardziej zdziwiony i przestraszony, ale wiem, że to koń miał szybszy refleks. Momentalnie skręcił i pobiegł w bok, wymijając mnie o kilka metrów.
W Argentynie bałam się również pustych przestrzeni.
Z kolei kilka tysięcy kilometrów dalej, już w prowincji Mendoza nie mogłam sobie poradzić ze stadem gwanakos, które uparcie nie chciały zejść mi z drogi i które wyzywały mnie używając swoich rzężących odgłosów.
W Argentynie bałam się również pustych przestrzeni. W Patagonii zasięg sieci komórkowej jest w miasteczkach i zaledwie kilka kilometrów wokół nich, ale miasteczek w tym miejscu zbyt wiele nie ma, dlatego wybierając się na mało uczęszczany szlak musisz mieć w głowie, że jesteś tam sama i nie możesz zadzwonić po pomoc.
W Finlandii wystraszyliśmy się ludzi, którzy pojawili się w środku nocy obok naszego namiotu rozbitego w lesie. W słowackich Tatrach i Słowackim Raju bałam się wysokości, w wietnamskim Ha Giang że spadniemy w przepaść, a w Nepalu, że złapie mnie choroba wysokościowa. Przed każdą podróżą zazwyczaj boję się samej podróży. Nerwowo wszystko sprawdzam i notuję. Uspokajam się dopiero na miejscu.
A Wy, czego się boicie w podróży?