- Kiedy? W sierpniu i wrześniu 2014
- Z kim? Z Sylwią
Las Vegas, miasto świateł
Jechałyśmy wzdłuż pustyni, mijając ogromne niezamieszkałe przestrzenie, które oszałamiają swoją wielkością i niedostępnością. Wkrótce zapadł zmrok, a my podążałyśmy drogą numer 160 w stronę Nevady. Wokół nas była ciemność, a w tej ciemności majaczyło pasmo górskie Spring Mountains. Wjechałyśmy na przełęcz. W dole ukazało nam się morze świateł. Las Vegas, miasto położone pośrodku pustyni lśniło.
Było wszystko – Paryż, Wenecja i kaplice ślubów, a poza centrum bieda i desperacja pustynnych przedmieść miasta.
Zatrzymałyśmy się w Hotelu Stratosphere, gdzie pokój kosztował niecałe 40 dolarów, bo właściciel liczył na to, że więcej zostawimy w kasynie. Przeszłyśmy wzdłuż bulwar Strip, czyli główną ulicę miasta, gdzie światła, dźwięki i fantazyjna architektura atakują wszystkie zmysły, straciłyśmy kilka dolarów na maszynach, w których nie ma już wajchy i znanych nam z filmów ozdób, a jedynie nawiązania do najnowszych produkcji hollywodzkich i zdecydowałyśmy, że stamtąd uciekamy.
Było wszystko – Paryż, Wenecja i kaplice ślubów, a poza centrum bieda i desperacja pustynnych przedmieść miasta. Pojechałyśmy do Arizony.
Przez Route 66 do Wielkiego Kanionu
Wjechałyśmy na słynną Route 66. Wszystko tu jest jak w skansenie, ale ma to swój urok. Zatrzymałyśmy się przy sklepiku z pamiątkami, około 20 kilometrów za Kingman. Przy kasie stała stara szafa grająca, w progu powitał nas Elvis, a w toalecie towarzyszyła Marilyn. Kupiłyśmy Coca-Colę, bo co innego można było wypić w tym miejscu i zjadłyśmy lunch wśród starych wozów i dystrybutorów benzyny.
Seligman to miejsce, gdzie narodziły się „Auta”.
Zrobiło się późno, więc zamiast pędzić w stronę Wielkiego Kanionu zatrzymałyśmy się w Seligman, miejscu, gdzie narodziły się „Auta”. Pokój dostałyśmy w motelu Canyon Lodge, który reklamował się jako najczystszy hotel w mieście. Prowadził go pięćdziesięcioletni, bardzo uprzejmy Niemiec, który do Stanów przyjechał w 1988 roku i już tam został. Przyszedł mi do głowy film „Bagdad Cafe”, w którym młoda Niemka trafia do motelu gdzieś między Las Vegas a nigdzie i zostaje w nim na zawsze, ale właściciel w niczym nie przypominał Jasmine.
Z Seligman droga wiodła przez niewysoki iglasty las. Nic nie zwiastowało tego, co miałyśmy zaraz zobaczyć. Jechałyśmy w stronę Wielkiego Kanionu. To tam wśród rdzawego koloru stromych ścian wije się rzeka Kolorado, a każda warstwa skał ma inny odcień i kryje w sobie historie świata, skamieliny i szczątki organizmów, które zamieszkiwały ten rejon przez miliony lat. To tam również zrealizowano finałową scenę „Thelma i Louise”, a to jeden z moich ulubionych filmów.
Na noc zatrzymałyśmy się w Page, gdzie trafiłyśmy na koncert muzyki country, ale wcześniej podjechałyśmy na punkt widokowy Horseshoe Bend, żeby zobaczyć zachód słońca.
Cztery parki narodowe w cztery dni, czyli Zion, Bryce Canyon, Arches i Canyonlands
Kolejnego dnia wybrałyśmy się do Utah. Naszym celem był Park Narodowy Zion. Był weekend, więc wszystkie kempingi znów były zajęte. Szkoda, park jest piękny, a my zdążyłyśmy się wybrać jedynie do Zion Narrows, czyli na szlak prowadzący wzdłuż kanionu, jaki rzeka Virgin wydrążyła w skałach. Było pięknie, ale zbyt tłoczno, więc wróciłyśmy busem do auta i postanowiłyśmy pojechać w kierunku Bryce Canyon, który jest fałszywym kanionem, bo nie przepływa przez niego żadna rzeka.
Po noclegu na kempingu Ruby’s złapałyśmy rano busa w stronę wyjścia na szlak Navajo Loop i przeszłyśmy ten krótki odcinek wśród niesamowitych formacji, utworzonych przez erozję chemiczną i naprzemienny cykl zamrożeń i rozmrożeń wody wpadającej w niewielkie szczeliny skalne.
Kolejnym przystankiem był Park Narodowy Arches, z charakterystycznymi czerwonymi łukami skalnymi do którego zawiodła nas jedna z najładniejszych i najbardziej zróżnicowanych tras – droga nr 12.
Przestrzeń obezwładniała swoim ogromem, a natura swoją różnorodnością i niesamowitością.
W USA byłyśmy pięć tygodni, to był dla nas bardzo drogi wyjazd, więc chciałyśmy zobaczyć jak najwięcej i poczuć wszystko jak najmocniej. Większą część wyjazdu spędziłyśmy w aucie mknąc drogami południowych stanów. Chciałyśmy to wszystko uchwycić i zapamiętać, bo wszystko było inne, większe i rozleglejsze. Przestrzeń obezwładniała swoim ogromem, a natura swoją różnorodnością i niesamowitością. Zdarzało się momenty, gdy przez kilka godzin nie napotykałyśmy żadnej wioski i miasteczka, żadnego śladu osad ludzkich. Rzecz zupełnie niewyobrażalna dla kogoś urodzonego w bardziej zagęszczonym miejscu na ziemi. Tak narodził się pomysł na „photo driving”, czyli robienie zdjęć w czasie jazdy.
Korzystałyśmy często z lokalnych mapek i folderów i w ten sposób trafiłyśmy na jeden z fajniejszych kempingów na trasie.
Podróżując po Stanach Zjednoczonych nie miałyśmy w telefonie amerykańskiej karty z internetem, z jakiegoś powodu trudno nam było ją kupić. Nasz dostęp do internetu był ograniczony. Tyle co złapałyśmy w motelu, przydrożnej restauracji, albo na parkingu pod MacDonaldem. Korzystałyśmy więc często z lokalnych mapek i folderów. I w ten sposób trafiłyśmy na jeden z fajniejszych kempingów na trasie. Wjechałyśmy do leżącego na dawnym szlaku handlowym z Nowego Meksyku miasteczka Moab, które jest popularne wśród turystów ze względu na bliskość dwóch parków narodowych – Canyonlands i Arches.
Było późno, a drogę oświetlał jedynie księżyc w pełni. Samochód piął się w górę w coraz większą ciemność. Dotarłyśmy do bramy z czymś na kształt analogowej samoobsługowej kasy. Nie na wszystkich kempingach na trasie była obecna obsługa, często na wjeździe witała nas skrzynka i koperty. Wystarczyło zapisać na jednej z nich dane, włożyć do środka odliczoną kwotę i wrzucić do skrzynki. Tak było również tutaj. Zawahałyśmy się, ale zdecydowałyśmy, że zostajemy. Gdy obudziłyśmy się rano okazało się, że namiot rozbiłyśmy na czerwonego koloru skale nad miasteczkiem. Przywitał nas niesamowity widok, który zapomniałyśmy uwiecznić na zdjęciu.
Monumentalne Monument Valley
Wyjechałyśmy w stronę Monument Valley, znajdującego się na terenie rezerwatu plemiona Navaho parku, w którym czerwonej barwy skały wyrastają ostro w górę tworząc niesamowite formacje. Ten widok jest znany z setek filmów i zdjęć, ale miejsce i tak nas zachwyciło.
Po przyjeździe na miejsce dowiedziałyśmy się, że jest możliwość przenocowania na nowym kempingu z widokiem na piaskowe skały. Nie zastanawiając się rozbiłyśmy namiot. Martwiłyśmy się jedynie ostrzeżeniami przed licznymi w tym miejscu skorpionami.
Następnego dnia wstałyśmy wcześnie, żeby być jedną z pierwszych ekip na drodze. Na szutrowych drogach Monument Valley potrafi być tłoczno.
Nad Monument Valley zaczęły się zbierać burzowe chmury, ruszyłyśmy w kierunku Mesa Verde, położonego już na terenie Kolorado parku narodowego, stanowiącego święte miejsce rdzennych mieszkańców zamieszkujących niegdyś te ziemie. W wysokich ścianach kanionu ludność plemienia Anasazi wydrążyła osiedla mieszkalne. Opuściła je w XVI wieku. Nie wiadomo dlaczego.
Stamtąd pojechałyśmy już do Nowego Meksyku, do krainy ludów Pueblo, których osiedla przypominają te z Mesa Verde, ale o tym opowiem już w kolejnym wpisie.
Polecane filmy:
- „Thelma i Louise” Ridley Scott
- „Bagdad Cafe” Percy Adlon
Przeczytaj również: USA – część 1: Detroit. Pogromcy zombie na rowerach, farmy w mieście i sztuka na ulicy
Przeczytaj również: USA– część 2: Autem przez Kalifornię
Przeczytaj również: USA – część 4: przez Nowy Meksyk i Teksas do Luizjany